niedziela, 16 listopada 2008

kobieta sukcesu

przed ta podroza obiecalam sobie ze bede skrupulatnie notowac co robilam, co sie dzialo. nietylko dlatego zeby moi potencjalnie bliscy wiedzieli co sie ze mna dzieje, ale przede wszystkim dla siebie. niestety , a moze na szczescie zbyt wiele sie wydarza i nie mam czasu nawet zajrzec do ksiazki czy zarobic prania nie mowiac juz o kronikarstwie.
metafora zycia jako podrozy i drogi na ktorej spotykamy innych ludzi, jest stara jak swiat. ze niby niektorzy sa tylko po to by nam pomachac, niektorzy by podstawic noge, a inni nam towarzysza - na pewnych odcinkach, lub az do punktu destynacji. kiedy podrozuje sie samemu zmusza to do otwarcia na innych ludzi. po prostu nie ma wyjscia, trzeba jakos otworzyc usta i serce, zeby przezyc. ale kiedy uczyni sie juz ten pierwszy krok niemal wszystko staje sie latwe a juz na pewno latwiejsze (pomijaajac sytuacje ekstremalne, ktorych rowniez nie brakuje). rzucona w ten wir zdarzen z przekonaniem, ze nie nalezy planowac zakonczen, tylko traktowac wszystko jak przygode, nie staram sie okielznac zywiolu, w ktorego epicentrum sie znalazlam a nawet odnalazlam..
calkiem niedawno , w wiosce ktora znajuje sie w srodku dzungli i nie ma tan nawet pradu (i byla tam z pewnoscia najdziwniejsza z dotychczasowych toalet poniewaz rownoczesnie byla ziemniaczanym schronem) poznalam sympatycznego austriaka, ktory nauczyl mnie skutecznie jak jest widelec po angielsku (w wyniku zapewne jakichs mikronerwouszkodzen nie pamietam w zadnym cholernym jezyku jak mowi sie na widelec. w nepalu, gdzie jada sie zazwyczaj reka i o kazdy ewentualny sztuciec nalezy prosic, a nozy z zasady sie nie uzywa, bo sluza do mordowania, ale na pewno nie do jedzenia, doprowadzilo to do sytuacji w ktorej wiekszosc potraw bylam zmuszona jesc lyzka), a pozniej ogladalismy wspolnie niebo i potrafie teraz rozpoznac orion oraz jeszcze kilka innych gwiazdozbiorow, niestety nie wiem jakich, bo nazwy podawal po niemiecku. niebo nad azja, w srodku dzunglii jest naprawde inne. nie chodzi tylko o to ze nie jest zachmurzone, czy ze gwiazdy sa dobrze widoczne z racji braku elektrycznosci, ale po tej stronie swiata po ktorej jestem , jakos wiecej jest tych gwiazd , spadaja kaskadami, czasem nawet nie zdarze pomyslec kolejnego zyczenia. ale gdzies tam w lewym gornym rogu (moi drodzy czytelnicy , czy zauwazyliscie jak sprawnie operuje tego typu terminami?) jest taki tyci tyci wielki i maly woz i to przypomina o tym, ze sa na tym swiecie inne stoly, z ktorych mozna ogladac niebosklon. ta pobierzna multilingwistyczna nauka kosztowala mnie spiwor ktory sie rozdarl o stol oraz wstepne przeziebienie, jednakze bylo warto. swoja droga chcialam obwiescic ze nie rozumiem jak to mozliwe, ze w dzungli, TROPIKALNEJ, moze byc tak cholernie zimno, zebym dygotala w totalnym outficie, w spiworze z komfortem na -6 i pod koldra, ale niestety to rzeczywistosc.
wracajac z annapurna base camp poznalam anite. zwrocila moja uwage poniewaaz chodzila wolniej niz ja. okazalo sie, ze rozpadly sie jej buty, a te ktore kupila w kathmandu zasadniczo nie spelniaja zadnych norm. mijalysmy sie tak na szlaku przez kilka dni, w koncu pozyczylam jej moje sandaly i od tego czasu na jakis czas podrozujemy razem. tzn przez najblizsze 2 dni jeszcze. anita jest angielka indyjskiego pochodzenia, ktora na zimnych i nieprzyjaznych wyspach uczy ludzi jak znalezc swoje wewnetrzne om, czyli jest po prostu trenerka jogi.
niestety nie znalazlam zadnego guida ktory chcialby sie wspaiac ze mna na thorung peak, a o moim bylym potteroguidzie nie bede nawet wspominaac, w kazdym badz razie w kulminacyjnym momencie okazalo sie ze no expirience, no equipment, no friends, wiec jako silna kobieta zadecydowalam ze do przeleczy pojde sama. wszystko byloby wspaniale i proste, ale niestety z moim szczesciem jak zwykle bylam nie po tej stronie barykady, po ktorej powinnam, czyli w muktinath. muktinath , a wlasciwie ta czesac w ktorej spalam, lezy na wysokosci 3500, przelecz na 5416. a ja postanowilam wspiac sie i wrocic w jeden dzien. doszlam do wniosku ze nie potrzebuje nikogo, skoro droga jest prosta (czyli po prostu caly czas pod gore) i bede miala czas na jakies metaficzne przemyslenia. obawialam sie jednak wysokosci i niechcac powtorzyc marokanskich historii wypytalam wszystkich w calym muktinath czy przypadkiem ktos nie wybiera sie na przelecz. niestety wszyscy szli w dol, a starzy mieszkancy orzekli ze jestem crazy i ze na pewno sie to nie uda, co oczywiscie jeszcze bardziej mnie zmobilizowalo. mialam jednak swiadomosc tego ze moje checi moimi checiami, ale moje pluca moimi pluucami i moj mozg moim mozgiem i zapewne nadejdzie taki moment, w ktorym moje prawdziwe ja nie bedzie chcialo wspolpracowac z moim cialem. ale wyruszylam pelna optymizmu, zjadlam zupe czosnkowa (nienawidze zupy czosnkowej, nienawidze cebuli, ale pod abc jeden z potterow zmusil mnie do zjedzenia jej, nie wiadomo co jest w srodku, ale na chorobe wysokosciowa dziala jak zaden inny europejski lek. nie ma to jak medycyna niekonwencjonalnaa w krytycznych momentach). jak juz wczesniej wspomnialam, liczylam na to ze przez kilka godzin wspinaczki bede miala czas dla siebie .bardzo zalezalo mi by szybko wejsc i szybko zejsc ze wzgledu na to ze wg jakischstam badan ktore dotychczas sprawdzaly sie w moim zyciu, naprawde swiertelne konsekwencje choroby wysokosciowej przychodza po 6 godzinach, o ile idzie sie na piechote, a umowmy sie ze nawet na mnie te prawie 2 kilometry w gore zrobily wrazenie, poza tym chcialam zdazyc na urodzinowe przyjecie anity, ktora wlasnie konczyla 30 lat). ale az do 5000 towarzyszyla mi tylko jedna mysl , a zwala sie ona : co ja do cholery robie na ksiezycu?!. powyzej 5200 nie mialam juz zadnych mysli, poza tym, ze potrzebuje wziac oddech, a proporcje zadasniczo ulegly przemianie. kiedy zaczynalam trek, bralam jeden oddechna 5-6 krokow, a teraz potrzebowalam jakis 15 oddechow na 5 krokow. zasadnczo znioslam to lepiej niz sadzilam, bo wlasciwie nie mialam choroby wysokosciowej, poza tymi oddechami, oraz zmyslami, o czym przekonalam sie dopiero na szczycie. pomijam tu juz fakt ze zdobylam go w bieliznie termalnej a okazalo sie ze jest znacznie ponizej zera, ale tego nie czulam, tzn w pewnym momencie dostarlo do mnie ze jest tak straszzzzzzznie zimno, ale wowczas nie moglam juz nic zrobic, zalozenie kurtki niczego nie zmienilo, bo sie wyziebilam. zamowilam wiec w tea housie herbate i zupe, zeby sie rozgrzac choc nie bylam ani spragniona, ani glodna, lecz mialam swiadomosc ze to zly znak. i tu okazalo sie, ze po tej stonie swita moja chorobba wyokosciowa ma zupaelnie inne objawy. w afryce nie moglaam jesc , pic, trawic, moglam zasadniczo tylko umrzec. tutaj rzucilo mi bardziej na percepcje swiata. mialam pewne obiekcje co do dan serwowanych mi pod abc, myslalam ze sa stare, przeterminowane i zle, ale nikt inny nie mial tego problemu. tu, na thorung la, okazalo sie ze to po prostu wysokosc. herbata choc byla bez cukru byla zbyt slodka bym mogla ja wypic, czekolada kwasna, a coca cola smakowala pasta do zebow i nie bylo czuc babelkow. pozostalo mi tylko zejsc, i juz po parudziesieciu metrach odczulaam roznice. poczulam ze moj organizm zaczal na nowo pracowac, ze nie jest w stanie hibernacji. to niesamowite jaka roznice czasem robi 10 metrow w te czy z druga strone, ze czasem od tego zalezy zycie. musialam swe spieszyc by zejsc przez zmrokiem, oczywiscie mi sie nie udalo, ale ostatecznie dotarlam szczesliwie.
niestety od wczoraj moje nogi nie chca ze mna wspolpracowac i potrzebuje kijkow trekingowych nawet po to zeby dotrzec do lazienki. jednak spieszy mi sie do pokhary, nietylko ze wzgledu na wize ktora juz dawno sie skonczyla, dzisiaj przyjechalam jeepem do kaghbeni, jeepy to zreszta temat na oddzielna notke, w kazdym badz razie przezylam i poznalam michala, szkota, ktory przyjechal do muktinath tylko ja jeden dzien- zeby zrobic zdjecie na swoja strone internetowa, bo zasadniczo zajmuje sie ogranozowaniem wypraw naa motocyklaach. michael i jeszcze jeden nepalczyk byli tak mili ze zamienili sie ze mna bagazem i stwierdzili ze w ogole dzwigam jak zawodowy tragarz, no ale coz, rozne sa pojecia na temat tego co jest nam niezbedne. jutro prawdopodobnie wynajmiemy konie zeby pojechac do marphy. poki co ciesze sie kaghbeni, to miejsce gdzie zaczyna sie "ostatnie zamkniete krolestwo- mustang”). jak na ksiezyc to jest mnostwo zwierzat: psy, owce, osiolki, kozy, mustangi wlasnie i wiele innych. niestety nie moge robic tye zdjec ile bym chciala , bowiem mam tylko analogowy aparat produkcji nepalskiej, gdyz albowiem moj umarl zaraz po tym jak probowalam zrobic zdjecie wlochatemu cielaczkowi, lecz rzucil sie na mnie byk i w ferworze ucieczki i walki o zycie, aparat mi wypadl na bruk i nie chce dzialac. mam nadzieje ze ktos go reanimuje w kathmandu,. poki co w duzej desperacji zakupilam aparat jednorazowy z 24 zdjecami i nawet opcja flesza, ale jakos nie czuje sie pewnie, ze zrobione nim zdjecia kiedykolwiek ujrza swiatlo dzienne.
poza tym nic sie nie dzieje. po skorzystaniu z lokalnej pralni nie mam sie w co ubarac, czesc rzeczy zostala zniszczona, a czesc jest jeszcze bardziej brudna niz byla przed oddaniem. pomijam juz to ze bylam zmuszona do szukania tych ubran po miejscowych dachach, do ktorych co lzejsze rzeczy przymocowane byly za pomoca brudnych kamieni, bowiem spinaacze tutaaj to towar luksusowy i rzadko spotykany. pan pralkowy uciekl, drugi upieral sie ze rzeczy sa czyste (co sklonilo nas do odkrycia koloru bialego trekkingowego), po wielkiej awanturze zaplacilam polowe ceny, a pan mi zdradzil ze maja zla pralke, suszarnia to sciema, i najlepiej to sie pierze samemu. wiec mysle sobie ze za niecaly miesiac bede juz w malezji, gdzie trafie w sam srodek pory deszczowej, ale bede siedziec w jakiejs milej chatce, zrobie pranie, upiore plecaki bede tam tak dlugo siedziec az wyschnie. chociaz wlasciwie i tutaj jestem szczesliwa.

1 komentarz:

Kasia pisze...

och, ach, ach. rewelacja.
chociaz nadal nie wierze, ze wiesz ktory to lewy gorny rog ;>