piątek, 28 listopada 2008

jedyny raj jaki mamy to raj utracony





























mayapur







indie mamia kolorami

wiec zyje. nie bylo latwo, opowiem Wam kiedy indziej o tym w jaki sposob przekraczalam granice nepalsko- indyjska. najpewniej bedzie to po tym jak zagoi mi sie kolano. oczywiscie jak zawsze nie brakuje mi emoji i pezygod. kiedy juz bylam pociagu z granicy do kalkuty, jeden hindus nie mogl uwierzyc ze wybralam klase ekonopmiczna i bardzo przejmowal sie moim losem. poniewaz bylam spozniona na pociag nie zdazylam zrobic zakupow jedzeniowych na nowa podroz zycia (jakies 30 h) ale w indysjkich pociagach nie jest to problem bo co chwile chodzi ktos z jdzeniem, obrzydliwa herbata z mlekiem i przyprawami, zabawkami itp. hindus jednak sie przejal i za pomoca konduktora przeslal mi jablka i pomarancze. zdziwinieni pasazerowie zapytali go dlaczego tylko ja dostalam taka przesylke, na co on odparl ze to prezent od pana z AC2 (cos jak nasze IC I kl) bo ta pani nie ma co jesc. mniej wiecej po 15 minutach moja kuszetka byla pelna orzeszkow, kanapek, ciasteczek, gum do zucia, soczkow, wody itp. nie wiedzialam co z tym zrobic, wiec zaczelam dystrybuowac owe dobra na nowo,co wzbudzilo niemaly aplauz. potem bylo kilka przygod pod tytulem- pomylilam numer wagonu i musialam sie przesiadac wieczorem , a nie bylo to latwe. za to poznalam milego studenta z madrasu, ktory dal mi przydatna lekcje hindi i teraz nawet potrafie napisac swoje imie, zapytac sie o droge (nie gwarantuje to niestety zrozumienia odpowiedzi :( ) , cene, itp. taki hindi na przezycie. czlowiek ten pomogl mi znalezc tani hotelik w kalkucie i mam nadzieje ze jutro./pojurtrze spotkam sie z nim w madrasie. poza tym bylam w raju. po delhi bylam przekonana ze nie ma nadziei w indiach i jedyny sluszny wybor to przebookkowanie biletu do malezji na jeszcze wczesniejszy termin. ale dziski Kanishce zastanawiam sie czy nie zmienic daty wylotu na pozniejsza. Kanishka to kalkucki muzyk, ktorego poznalam przez hospitality- pokazal mi ludzka twarz tego miasta, zaprowadzil nas rzeke, w miejsca gdzie ni ebylo turystwo i nawet jakby mniej zebrakow. a potem zawiozl mnie do wczesniej wspomnianego raju. jakies 250 km od kalkuty jest sobie wioska, ktorej nie ma na mapie. nie ma tam asfaltu, nie ma tam hoteli. on o tym miejscu dowiedzial sie od swojego znajomego, ktory jako malarzorzezbiarz ozdbaial tamtejsze budynki. wiec bylo pieknie, 35 stopni i moglam wreszcie pooddychac nie-smogiem pod palma kokosowa i zjesc banana wprost z bananowca. polecam.kontynuujac watek- miejsca-o-ktorych-opowiedzieli-mi-przypadkowi-ludzie-w-srodkach-transportu udalam sie do mayapuru, o ktorym wczesniej opowiedzial mi jeden ukrainiec w samolocie z kijowa do delhi. z jego opowiesci wynikalo ze jest to malutka wioseczka nieopodal kalkuty, bezludzie, spokoj, palemki i pyszne weganskie jedzenie. jakze sie mylilam nie biorac na to indyjskiej miary! mayapur to miejsce ktore przypomina lichen, a ja, nie hinduska, zostalam wciagnieta w sam srodek ruznych obrzedow majacych mi zagwarantowac pomyslnosc sporobujcie to sobie wyobrazic ;>w kazdym badz razie ugoszczono mnie, nakarmiono, dano kilka przepisow, zjadlam papaje i wrocilam do kalkuty. jest goraco (ponad 35 st C, a ci zli ludzie krzycza na mnie gdy wlaczam wiatrak, mowiac ze jest zima, po czym zakladaja golfy, opatuluaja sie szalami, hilfe)

piątek, 21 listopada 2008

nawet podroz jeepem moze byc przygoda, zwlaszcza gdy sie zepsuje posrodku niczego





bywalo tez ladnie




woman on the moon




inner beauty

another day in paradise

nepalskie wioski







paradise







drogi do raju bywaja krete i dlugie, ale warto :> a podrozowanie na dachu ma te przewage nad byciem w srodku, ze ma sie miejsce na nogi :>
nie jestem juz w kagbeni, niebawem moze uda mi sie nawet opuscic nepal, ale tu w azji nic nie jest tak proste, jakim sie z pozoru wydaje. opowiem Wam, moi drodz czytelnicy, kilka historii. Otoz tak jak sie spodziewalam nastapily pewne problemy przy wybieraniu pieniedzy z bankomatu w jomson., tym razem bankomat tak sie zepsul, ze nie wydal mi po prostu gotowki. zaproponowalam obsludze, by go otworzyli, przeliczyli pieniadze i wydali mi moje 4000 rupii, ale to niestety nie byl moj dzien, nie byl to rowniez dzien Pana Uprawnionego, ktory zachorowal i niestety nikt nie mogl mi pomoc. Poprosilam o dokument, majacy byc dowodem dla mojego banku, ze taka sytuacja miala miejsce, ale choc Pan Pilnujacy Bankomatu poswidaczyl, ze banomat umarl, a pozniej zmartwychwstal, a ja nie otrzymalam pieniedzy, okazalo sie ze nikt nie moze dac mi takiego papierka, poniewaz osoba posiadajaca stosowne zezwolenie, akurat nie jest obecna. nie za bardzo chcialam ustapic, w zwiazku z czym odebrano mi kijki trekkingowe, czekan i uznano za potencjalnie niebezpieczna. na otarcie lez Pan Ktory Bardzo Chcial Mi Pomoc Ale Niestety Nie Mial Uprawnien podarowal mi swoja wizytowke i obiecal, ze w razie problemow osobiscie zadzwoni do PKOBP i opowie im moja historie.
A moje historie z Nepalu sa takie, ze przestalam byc tu nielegalnie, ale kosztowalo mnie to calkiem sporo, a serca urzednikow pozostaly niewzruszone. Stwierdzili rowniez, ze to niemozliwe zeby w Pokharze biuro bylo zamkniete, ale jak im powiedzialam ze sasiedzi orzekli, ze pan wizowy swietuje narodziny corki swojej siostry to przyznali mi racje i powiedzieli ze powinnam odnosisc sie ze zrozumieniem do lokalnych rodzinnych tradycji. wystawili mi rachunek i nakazali opuscic nepal przed koncem tygodnia, a zadanie to proste z pozoru, nie jest takim jakim sie wydaje. oddalam rzeczy do pralni, oddalam aparat do naprawy (ufam juz tej technice) i po rozpaczliwym telefonie do domu udalam sie do bankomatu. oczywiscie nie moglo sie obejsc bez przygod, bo kathmandzki bankomat polknal moja karte, a Pan Pilnujacy powiedzial, ze wyjmuja karty raz w tygodniu i ten dzien jest, jak sie domyslacie, za 6 dni. szybko wiec obliczylam kwote kary za przedluzony pobyt, cene nowej wizy i po tym rachunku powiedzialam karcie pkobp bye bye i przelalam pieniadze na konto karty kredytowej (nie, nie chce wiedziec ile wynosi prowizja za wybieranie pieniedzy z bankomatuu za granica karta kredytowa). ten sam bank i normalnie cala transakcja trwa okolo 5 minut. tutaj oczywiscie nic nie jest tak proste jakim sie wydaje i drugiego dnia czekania, czyli dzis, zrobilam sie porzadnie glodna, totez pan hotelowy wraz z innymi chlopcami nakarmili mnie dal bathem do tego stopnia, ze ledwo sie ruszam , a oni caly czas sie pytaja czy jestem tutaj byc cwiczyc joge, bo takie mam ponoc zyciowe nawyki. w kazdym badz razie pieniadze dotarly i jestem z tego powodu bardzo szczesliwa.
z dalszych przygod zatytulowanych "nic nie jest taki proste jakim sie wydaje, a maly blad na poczatku staje sie wielkim na koncu " (podczas tej podrozy w ogole duzo mysle o swietym tomasz a niemal wszystkie doswiadczenia sa tak sa niczym, czytanie bytu i istoty- pieklo w trakcie, ale coz za satysfakcja po dobrnieciu do konca). majac na uwadze slowa ludzi z immigration office czym pe\redzej zakupilam bilet autobusowy do kalkuty, bez klimatyzacji, bez tv, toalety, lokalny, bez mozliwosci zwrotu. nie przewidzialam jednak, ze sytuacja polityczna tak szybko moze ulec zmianie. otoz jedni zli ludzie zabili jakis 2 bardzo waznych maoistow co spowodowalo zamkniecie niemal wszystkiego, ogolny strajk i minizamieszki z paleniem samochodow. jak sie domyslacie autobus wcale nie odjechal a ja po wielkiej awanturze , z usmiechem, rzecz jasna , machaniem moja konczaca sie wiza przed oczami itp dostalam zwrot polowy ceny biletu. strajk ponoc ma sie skonczyc dzis, kupilam kolajny bilet , na jutrzejszy wieczor, liczac na to, ze sie troche uspokoi. tak wiec powinnam przekroczyc granice w niedziele o 6 rano, i mam stamtad pociag do kalkuty o 10, gdzie mam byc nastepnego dnia o 6 rano. mam nadzieje ze tak sie stanie, inaczej poprosze o deportacje do birmy. zasadniczo jednak odnajduje swoje om.
poza tym uspokajam wszystkich- podrozowanie w pojedynke jest naprawde milion razy lepsze niz wszystko to co doswiadczylam do tej pory. moje zycie towarzyskie dawno nie bylo tak intensywne :>

niedziela, 16 listopada 2008

man on the moon

zycie jak zwykle toczy sie inaczej niz sobie to zaplanowalam, ale nie narzekam. co prawda od kilku dni powinnam byc w pokharze, a nadaal jestem w kaghbeni. byc moze jutro sie stad ruszymy. Anita jest chora i zostalam z nia w najbrudniejszym hotelu z dotychczasowych (wczoraj autentycznie nie moglam odkleic klapka od balkonowej podlogi), ale obsluga jest bardzo mila. kaghbeni jest miniaturowe, wiekszosc ludzi tylko tedy przechodzi, wiec jakoze jestesmy tu kolejny dzien, wszyscy nas tu rozpoznaja. jestemy jedynymi goscmi w himalayan hotel, a wspomniec nalezy ze ten guest house nalezy do 8 rodzin, wiec wyobrazcie sobie jaka to odpowiedziaalnosc i ile osob musimy wykarmic naszymi zamowieniami mietowej herbaty, tybetanskiego chleba, momo i innych specjalow. na posilki jednak nadal czekamy DLUGO. tak dlugo, ze po powrocie do PL chyba przeprosze wszystkich dostawcow pizzy, ktorych besztalam za polgodzinne opoznienia. w azji bowiem jedzenie sie nie marnuje. kiedy nie dokonczylam burgera w restauracji w kathmandu (w stolicy!) obsluga sie zbiegla i pytala czy zrobili cos nie tak. a pozniej te resztki salatki i bulki zapakowaali na wynos. gdybym sie nie zgodzila prawdopodobnie zjedliby go sami. w mniejszych miejscowosciach szacunek dla jedzenia polega na gotowaniu dla kazdego z osobna. kuchnia w takiej restayracji to zwykle jeden lub dwa palniki. jesli grupa turystow zamowi 10 zup pomidorowych, nepalczycy beda 10 razy isc do ogrodu po pomidory i z osobna gotowaac 10 porcji. a teraz wyobrazcie sobie ile trwaa przygotowanie posilku jesli jest 10 osob, ktore maja rozne zamowienia. nalezy tez wspomniec, ze jedzenie zawsze jest hiperswieze i nie ma tradycji robienia zapasow. czyli po kazdego pomidora ida do ogrodu. kiedy jeszcze nie do konca wiedzialam jak to funkcjonuje, staralam sie zamawiaac potrawy nie wymagajace wiekszego wysilku. tak bylo do czasu gdy zamowilam tosty z serem i tym nieszczesnym pomidorem, bo bylam makabrycznien glodna po kilku godzinaach trekkingu. po jakis 20 minutaach ujrzalalam wlasciciela restauracji, gdy opuszczal miejsce pracy. poszedl do sasiedniej knajpy, z ktorej pozyczyl 2 kromki tostowego chleba. po kolejnych 10 minutach zawolal zone, ktora poszla do ogrodu po pomidory. po godzinie dostalam 2 tosty. w restauracji byly 4 osoby. ale mozna sie do tego przyzwyczaic, starac siezamawiac kiedy jeszcze nie jest sie glodnym, albo w hotelach na konkrena godzine. wowczas zwykle tylko troche sie spozniaja.
tak wiec siedze w kagbeni kolejny dzien izajmuje sie glownie jedzeniem i rehabilitacja kolan. zeby chodzic po gorach trzeba miec zdrowie, zeby miec co tracic.
koncza mi sie pieniadze, mam nadzieje, ze tym razem bankomat nie stanie sie moim wrogiem. albowiem w nepalu bankomaty sa tylko w 3 miastach: kathamandu, pokhaarze i jomson. ostatnio staralam sie skorzystac z tego ostatniego. czekalam dwa dni na jego uruchomienie, bowiem jest on czynny tylko od poniedzialku do piatku od 9 do 12. ale to wcale nie oznacza, ze bedzie mozna z niego skorzystac. z racji warunkow pogodowych i problemow z transportem pieniedzy nakladaae sa limity wyplat - od 50 do 150 $ za jednym wybraniem, z czego ilosc wybran rowniez jest ograniczona. pogodzona z tym wszystkim juz przed 9 czekalam przed bankiem. lecz Pan Pilnowacz Bankomatu uswiadomil mnie, ze nie przewidzialam wszystkich przeciwnosci losu. otoz nie wpadlam na to ze akurat w jomson od 7 do 18 nie ma pradu oraz ze bank ma zepsuty agregator. opowiedzialam wiec panu dyrektorowi banku smutna historie swojego zycia i tego ze jestem uboga, w srodku trekkingu i nie mam pieniedzy na dalszy transport czyli zasadniczo na gwalt potrzebuje gotowki. pan odniosl sie ze zrozumieniem do moich problemow i polecil przyjsc za 2 godziny, moze cos wykombinuja. po 2 godzinach i 2 kanapkaach okazalo sie ze skombinowali awaryjne zasilanie. juz bylam szczesliwa, juz witalam sie z rupiami na jeepy i german bakery, gdy tymczasem bankomat mimo wszystko odmowil wspolpracy. panowie z banku dumali kilkadziesiat minut, wykonali telefony do pokhaary i kathmandu a nawet pko bp bo to na pewno cos nie tak z moja karta, a wczeseniej juz, jak wspomnialam, naswietlilam im swojaa nieciekawa sytuacje. zdecydowali sie otworzyc baankomat i wowczas wyszlo na jaw, ze po prostu skonczyly sie pieniadze. a procedura wkladania pieniedzy do bankomatu TRWA. po kolejnej godzinie doszli do wniosku, ze juz wszystko gra. wlozylam i wyjelam karte, wpisalam pin, wpisalam kwote, ale niestety nie dostalam gotowki, ekran zrobil sie czarny , jedynie z bialym napisem ERROR. wrocilam wiec do pana dyrektora, ktory mial mnie chyba dosc, pan Pilnowacz Bankomaatu poswiadczyl, ze maszyna nie wyadala mi pieniedzy. panowie wywalili mnie z kantorka banakomatowego i zaczeli dumac. po kolejnej godzinie i kilku telefonach zdecydowaali sie ponownie otworzyc bankomat , bo jak sie okazalo - pieniadze sie zaciely. po rozwiklaniu tego problemu pozostala tylko kwestia tego czy bankomat tylko nie wydall mi kasy, a pobral ja z konta czy tez moze w ogole nie wydal i nie pobral, a bylo to trudne do sprawdzenia, albowiem dbajac o lasy deszczowe kliknelam, ze potwierdzenie wcale nie jest mi potrzebne. ale panowe ustalili to dosc szybko. i tak oto, o godzinie 14, po 5 godzinach staran, otrzymalam swoje pieniadze, panowie zamkneli bankomat, a zycie potoczylo sie dalej. na mysl o tym, ze sytuacja moze sie powtorzyc, a wlasciwie na pewno powtorzy sie jutro, mysle o zazyciu duzej ilosci waleriany.albowiem tutaj wszystko nalezy zalatwiac z usmiechem, nawet glowa w chodnik wali sie z usmiechem, dowodzac ze jest sie ponad sprawami doczesnymi. jakiekolwiek grymasy powoduja zamkniecia serc, umyslow i urzedow.
pozniej kilka dni w pokharze, bede musiala sie zmierzyc tym przekletym biurem imigracyjnym. ostatnio zapytano mnie o paszport i wize, musialam klamac, a pozniej sie czolgac pod policyjnym okienkiem, co nie bylo latwe z moimi dwoma plecakami. nie mam wiec poczucia komfortu psychicznego, jesli wiecie co mam na mysli ;]. chociaz gdy dzien zaczynam od wszedobylskiej buddyjskiej mantry, i zasypiam przy jej dzwiekch przepelnia mnie jakis wewnetrzny, tutejszy spokoj.

kobieta sukcesu

przed ta podroza obiecalam sobie ze bede skrupulatnie notowac co robilam, co sie dzialo. nietylko dlatego zeby moi potencjalnie bliscy wiedzieli co sie ze mna dzieje, ale przede wszystkim dla siebie. niestety , a moze na szczescie zbyt wiele sie wydarza i nie mam czasu nawet zajrzec do ksiazki czy zarobic prania nie mowiac juz o kronikarstwie.
metafora zycia jako podrozy i drogi na ktorej spotykamy innych ludzi, jest stara jak swiat. ze niby niektorzy sa tylko po to by nam pomachac, niektorzy by podstawic noge, a inni nam towarzysza - na pewnych odcinkach, lub az do punktu destynacji. kiedy podrozuje sie samemu zmusza to do otwarcia na innych ludzi. po prostu nie ma wyjscia, trzeba jakos otworzyc usta i serce, zeby przezyc. ale kiedy uczyni sie juz ten pierwszy krok niemal wszystko staje sie latwe a juz na pewno latwiejsze (pomijaajac sytuacje ekstremalne, ktorych rowniez nie brakuje). rzucona w ten wir zdarzen z przekonaniem, ze nie nalezy planowac zakonczen, tylko traktowac wszystko jak przygode, nie staram sie okielznac zywiolu, w ktorego epicentrum sie znalazlam a nawet odnalazlam..
calkiem niedawno , w wiosce ktora znajuje sie w srodku dzungli i nie ma tan nawet pradu (i byla tam z pewnoscia najdziwniejsza z dotychczasowych toalet poniewaz rownoczesnie byla ziemniaczanym schronem) poznalam sympatycznego austriaka, ktory nauczyl mnie skutecznie jak jest widelec po angielsku (w wyniku zapewne jakichs mikronerwouszkodzen nie pamietam w zadnym cholernym jezyku jak mowi sie na widelec. w nepalu, gdzie jada sie zazwyczaj reka i o kazdy ewentualny sztuciec nalezy prosic, a nozy z zasady sie nie uzywa, bo sluza do mordowania, ale na pewno nie do jedzenia, doprowadzilo to do sytuacji w ktorej wiekszosc potraw bylam zmuszona jesc lyzka), a pozniej ogladalismy wspolnie niebo i potrafie teraz rozpoznac orion oraz jeszcze kilka innych gwiazdozbiorow, niestety nie wiem jakich, bo nazwy podawal po niemiecku. niebo nad azja, w srodku dzunglii jest naprawde inne. nie chodzi tylko o to ze nie jest zachmurzone, czy ze gwiazdy sa dobrze widoczne z racji braku elektrycznosci, ale po tej stronie swiata po ktorej jestem , jakos wiecej jest tych gwiazd , spadaja kaskadami, czasem nawet nie zdarze pomyslec kolejnego zyczenia. ale gdzies tam w lewym gornym rogu (moi drodzy czytelnicy , czy zauwazyliscie jak sprawnie operuje tego typu terminami?) jest taki tyci tyci wielki i maly woz i to przypomina o tym, ze sa na tym swiecie inne stoly, z ktorych mozna ogladac niebosklon. ta pobierzna multilingwistyczna nauka kosztowala mnie spiwor ktory sie rozdarl o stol oraz wstepne przeziebienie, jednakze bylo warto. swoja droga chcialam obwiescic ze nie rozumiem jak to mozliwe, ze w dzungli, TROPIKALNEJ, moze byc tak cholernie zimno, zebym dygotala w totalnym outficie, w spiworze z komfortem na -6 i pod koldra, ale niestety to rzeczywistosc.
wracajac z annapurna base camp poznalam anite. zwrocila moja uwage poniewaaz chodzila wolniej niz ja. okazalo sie, ze rozpadly sie jej buty, a te ktore kupila w kathmandu zasadniczo nie spelniaja zadnych norm. mijalysmy sie tak na szlaku przez kilka dni, w koncu pozyczylam jej moje sandaly i od tego czasu na jakis czas podrozujemy razem. tzn przez najblizsze 2 dni jeszcze. anita jest angielka indyjskiego pochodzenia, ktora na zimnych i nieprzyjaznych wyspach uczy ludzi jak znalezc swoje wewnetrzne om, czyli jest po prostu trenerka jogi.
niestety nie znalazlam zadnego guida ktory chcialby sie wspaiac ze mna na thorung peak, a o moim bylym potteroguidzie nie bede nawet wspominaac, w kazdym badz razie w kulminacyjnym momencie okazalo sie ze no expirience, no equipment, no friends, wiec jako silna kobieta zadecydowalam ze do przeleczy pojde sama. wszystko byloby wspaniale i proste, ale niestety z moim szczesciem jak zwykle bylam nie po tej stronie barykady, po ktorej powinnam, czyli w muktinath. muktinath , a wlasciwie ta czesac w ktorej spalam, lezy na wysokosci 3500, przelecz na 5416. a ja postanowilam wspiac sie i wrocic w jeden dzien. doszlam do wniosku ze nie potrzebuje nikogo, skoro droga jest prosta (czyli po prostu caly czas pod gore) i bede miala czas na jakies metaficzne przemyslenia. obawialam sie jednak wysokosci i niechcac powtorzyc marokanskich historii wypytalam wszystkich w calym muktinath czy przypadkiem ktos nie wybiera sie na przelecz. niestety wszyscy szli w dol, a starzy mieszkancy orzekli ze jestem crazy i ze na pewno sie to nie uda, co oczywiscie jeszcze bardziej mnie zmobilizowalo. mialam jednak swiadomosc tego ze moje checi moimi checiami, ale moje pluca moimi pluucami i moj mozg moim mozgiem i zapewne nadejdzie taki moment, w ktorym moje prawdziwe ja nie bedzie chcialo wspolpracowac z moim cialem. ale wyruszylam pelna optymizmu, zjadlam zupe czosnkowa (nienawidze zupy czosnkowej, nienawidze cebuli, ale pod abc jeden z potterow zmusil mnie do zjedzenia jej, nie wiadomo co jest w srodku, ale na chorobe wysokosciowa dziala jak zaden inny europejski lek. nie ma to jak medycyna niekonwencjonalnaa w krytycznych momentach). jak juz wczesniej wspomnialam, liczylam na to ze przez kilka godzin wspinaczki bede miala czas dla siebie .bardzo zalezalo mi by szybko wejsc i szybko zejsc ze wzgledu na to ze wg jakischstam badan ktore dotychczas sprawdzaly sie w moim zyciu, naprawde swiertelne konsekwencje choroby wysokosciowej przychodza po 6 godzinach, o ile idzie sie na piechote, a umowmy sie ze nawet na mnie te prawie 2 kilometry w gore zrobily wrazenie, poza tym chcialam zdazyc na urodzinowe przyjecie anity, ktora wlasnie konczyla 30 lat). ale az do 5000 towarzyszyla mi tylko jedna mysl , a zwala sie ona : co ja do cholery robie na ksiezycu?!. powyzej 5200 nie mialam juz zadnych mysli, poza tym, ze potrzebuje wziac oddech, a proporcje zadasniczo ulegly przemianie. kiedy zaczynalam trek, bralam jeden oddechna 5-6 krokow, a teraz potrzebowalam jakis 15 oddechow na 5 krokow. zasadnczo znioslam to lepiej niz sadzilam, bo wlasciwie nie mialam choroby wysokosciowej, poza tymi oddechami, oraz zmyslami, o czym przekonalam sie dopiero na szczycie. pomijam tu juz fakt ze zdobylam go w bieliznie termalnej a okazalo sie ze jest znacznie ponizej zera, ale tego nie czulam, tzn w pewnym momencie dostarlo do mnie ze jest tak straszzzzzzznie zimno, ale wowczas nie moglam juz nic zrobic, zalozenie kurtki niczego nie zmienilo, bo sie wyziebilam. zamowilam wiec w tea housie herbate i zupe, zeby sie rozgrzac choc nie bylam ani spragniona, ani glodna, lecz mialam swiadomosc ze to zly znak. i tu okazalo sie, ze po tej stonie swita moja chorobba wyokosciowa ma zupaelnie inne objawy. w afryce nie moglaam jesc , pic, trawic, moglam zasadniczo tylko umrzec. tutaj rzucilo mi bardziej na percepcje swiata. mialam pewne obiekcje co do dan serwowanych mi pod abc, myslalam ze sa stare, przeterminowane i zle, ale nikt inny nie mial tego problemu. tu, na thorung la, okazalo sie ze to po prostu wysokosc. herbata choc byla bez cukru byla zbyt slodka bym mogla ja wypic, czekolada kwasna, a coca cola smakowala pasta do zebow i nie bylo czuc babelkow. pozostalo mi tylko zejsc, i juz po parudziesieciu metrach odczulaam roznice. poczulam ze moj organizm zaczal na nowo pracowac, ze nie jest w stanie hibernacji. to niesamowite jaka roznice czasem robi 10 metrow w te czy z druga strone, ze czasem od tego zalezy zycie. musialam swe spieszyc by zejsc przez zmrokiem, oczywiscie mi sie nie udalo, ale ostatecznie dotarlam szczesliwie.
niestety od wczoraj moje nogi nie chca ze mna wspolpracowac i potrzebuje kijkow trekingowych nawet po to zeby dotrzec do lazienki. jednak spieszy mi sie do pokhary, nietylko ze wzgledu na wize ktora juz dawno sie skonczyla, dzisiaj przyjechalam jeepem do kaghbeni, jeepy to zreszta temat na oddzielna notke, w kazdym badz razie przezylam i poznalam michala, szkota, ktory przyjechal do muktinath tylko ja jeden dzien- zeby zrobic zdjecie na swoja strone internetowa, bo zasadniczo zajmuje sie ogranozowaniem wypraw naa motocyklaach. michael i jeszcze jeden nepalczyk byli tak mili ze zamienili sie ze mna bagazem i stwierdzili ze w ogole dzwigam jak zawodowy tragarz, no ale coz, rozne sa pojecia na temat tego co jest nam niezbedne. jutro prawdopodobnie wynajmiemy konie zeby pojechac do marphy. poki co ciesze sie kaghbeni, to miejsce gdzie zaczyna sie "ostatnie zamkniete krolestwo- mustang”). jak na ksiezyc to jest mnostwo zwierzat: psy, owce, osiolki, kozy, mustangi wlasnie i wiele innych. niestety nie moge robic tye zdjec ile bym chciala , bowiem mam tylko analogowy aparat produkcji nepalskiej, gdyz albowiem moj umarl zaraz po tym jak probowalam zrobic zdjecie wlochatemu cielaczkowi, lecz rzucil sie na mnie byk i w ferworze ucieczki i walki o zycie, aparat mi wypadl na bruk i nie chce dzialac. mam nadzieje ze ktos go reanimuje w kathmandu,. poki co w duzej desperacji zakupilam aparat jednorazowy z 24 zdjecami i nawet opcja flesza, ale jakos nie czuje sie pewnie, ze zrobione nim zdjecia kiedykolwiek ujrza swiatlo dzienne.
poza tym nic sie nie dzieje. po skorzystaniu z lokalnej pralni nie mam sie w co ubarac, czesc rzeczy zostala zniszczona, a czesc jest jeszcze bardziej brudna niz byla przed oddaniem. pomijam juz to ze bylam zmuszona do szukania tych ubran po miejscowych dachach, do ktorych co lzejsze rzeczy przymocowane byly za pomoca brudnych kamieni, bowiem spinaacze tutaaj to towar luksusowy i rzadko spotykany. pan pralkowy uciekl, drugi upieral sie ze rzeczy sa czyste (co sklonilo nas do odkrycia koloru bialego trekkingowego), po wielkiej awanturze zaplacilam polowe ceny, a pan mi zdradzil ze maja zla pralke, suszarnia to sciema, i najlepiej to sie pierze samemu. wiec mysle sobie ze za niecaly miesiac bede juz w malezji, gdzie trafie w sam srodek pory deszczowej, ale bede siedziec w jakiejs milej chatce, zrobie pranie, upiore plecaki bede tam tak dlugo siedziec az wyschnie. chociaz wlasciwie i tutaj jestem szczesliwa.