środa, 17 grudnia 2008

malaskie historie


Zdjecia nie oddaja uroku. Ani autorki, ani aparatu, ani miejsc :)







































































































































































































































































































































































































































































face detection

opowiedziec Wam jak bylam w Indonezji?

Dawno temu
Kupilam przewodnik Lonely Planet. Autorzy przekonuja o istnieniu pewnych przejsc granicznych w Indonezji, gdzie mozna si dostac bez wizy.

Warszawa, wrzesien 2008
dzwonie do amabsady indonezji, zeby sie dowiedziec o wizy, pan mi mowi ze mi sie nie oplaca skladac wniosku, kupie sobie wize na granicy. na kazdym przejsciu? pytam. Na kazdym- odpowiada.

Malakka, grudzien 2008
Dzwonie do ambasady Indonezji w Polsce raz jeszcze, zeby sie upewnic- odpowiedz ta sama
Dzwonie do ambasady Polski w Indonezji- kupi sobie pani wize w porcie i juz - radza.

Pan w porcie malezyjskim mowi mi przy sprzedazy biletu ze powinnam miec wize w paszporcie. Tlumacze mu, ze wcale nie, ze LP mowi ze to port bezwizowy, a w obu ambasadach potwierdzaja ze jest mozliwosc wizy upon arrival. Pan mowi, ze nie w tym porcie, ja mowie ze w kazdym i chyba wiem lepiej jakie sa przepisy, skoro pytalam w ambasadzie. Pan ostatecznie godzi sie na sprzedaz biletu, ale mowi ze beda klopoty.

w Dumaiu jednak nie jest tak pieknie. Pan sie pyta gdzie moja wiza, ja mowi ze wiza dopiero bedzie, pan mowi ze nie ma takiej mozliwosci, ja mowie ze pytalam w zmbasadzie i to nie moja wina ze on nie zna przepisow. Pan sie pyta czy mam bilet powrotny, ja mowie ze mam, z Dzakarty ( air malaysia, 1 klasa, 30 minut obrobki, do 2 lat wiezienia, 300 $ w kieszeni). Pan mowi ze musze wracac do malezji, ja mu macham biletem przed oczami, ze ja dzwonilam, ja wiem, ja... Pan mi mowi ze to nie jest port turystyczny, ja mowie ze nie strace biletu bo on ma takie widzimisie, pan mowi ze zadzwoni i wyjasni, ja juz widze siebie w indonezyjskim wiezieniu, wiec osoatecznie potulanie kupuje bilet w druga strone.

Wiec znowu jestem w Malace.
W miedzyczasie udalo mi sie popasc jeszcze w kilka tarapatow, ale na szczescie sa rodzice i przekazy western union, mam juz nowy aparat, jesli sliczny, niebieski. Mam tez obledna spodnice (malezja jest idealna na shopping) a jutro bede miec bilet do lepszego portu.

środa, 10 grudnia 2008

when lions sleeps tonight

wyobrazcie sobie ze zawsze macie czas.
Wszystkie miasteczka portowe maja swoj urok, lubie ten zgnily zapach wody, rybakow, martwych ryb juz nie, lubie kafejki nad brzegiem a tutaj jeszcze swieze kokosy, durian smierdzi ale da sie to zniesc (z daleka). Zgubilam w taksowce przewodnik, ale pan kierowca odwiozl do hostelu i moja wiara w ludzi zostala niezachwiana (az do singapuru). Nie wzielam sobie do serca slow Pawlikowskiej o autobusach z klimatyzacja i to byl moj blad. gdy temperatura spadla do 12 stopni o malo nie zamarzlam , ale nie mialam wyjscia poza zacisnieciem zebow, bo zeby nie bylo zbyt latwo, wszystkie okrycia schowane byly na dnie plecaka, ktorego jak mozna sie domyslec, nie mialam pod reka. nic to, skoro przezylam singapurska kontrole graniczna (po co mi w singapurze raki i czekan?) jestem sklonna przetrwac niemal wszystko. singapur jest sterylny, nie wolno w miejscach do tego nie wyznaczonych jesc, pic, o gumie do zucia to wiecie, bilety komunikacji miejskiej sa sterylne, nie wolno chodzic nad jeziorkiem, nie wolno don wchodzic, o paleniu nie wspomne, ale czego sie spodziewac po kraju w ktorym strajki organizowane sa przez rzad? kraju, ktory buduje sobie sniegowe parki, do ktorych bilet wstepu kosztuje 25$, w ktorym zadasza sie ulice, zeby przypadkiem nie napadalo na przechodniow robiacych zakupy, kraju ktory kupuje od indonezji wysepki, ktorymi to powieksza swoje terytorium by budowac wiecej wyzej dalej. po tych wszystkich nepalach, indiach, malezjach zle sie czuje wsrod tego przepychu, czystych ulic, niedojedzonych posilkow i cen wyzszych niz w europie. tutaj nie ma sie psow, bo trzeba miec na nie specjalne pozwolenia , placic wyzsze podatki i uzyskac zgode sasiadow, tutaj nikt nie odpowiada na hello w windzie i jest bardziej niz chlodno. caly singapur to jedno wielkie centrum handlowe, a jakos nie mam serca do shoppingu, moze dlatego ze zgubilam parasolke swojego hosta, zajebano mi aparat (nie rozmawiajmy o tym, nie bedzie zdjec) i umieram na jakiegos lokalnego sarsa, wiec nie pozostalo mi nic innego jak koic smutki przed komputerem zuzywajac setki (nie przesadzam) chusteczek.

środa, 3 grudnia 2008

Deszczem zacina wiatr

Elektrycznosc! Dzialajacy sprawnie internet! Przestrzen! Szklo! Sztucce! Ciepla woda! Tak, dotarlam do Malezji.
Ale zanim Wam opowiem jak jest tu fanastycznie, postaram sie pocwiczyc konsekwencje i ku potomnosci napisac o Madrasie. Jakaz to byla makabryczna podroz pociagiem. Trwala 30 godzin, ale nie to bylo najgorsze. Najgorsze bylo goraco. Lubie jak jest goraco ale jak noca jest powyzej 30 stopni to jednak mi troche to przeszkadza. wlaczylam wiatrak, ale za kazdym razem gdy zamykalam oczy, pozostali pasazerowi wylaczali go, mowiac ze jest zima, chlodno, a potem przywdziewali kurteczki, czapeczki, szaliczki.
Na poludniu maja jeszcze wieksza paranoje jesli chodzi o wzgledy bezpieczenstwa niz na polnocy. juz nie tylko robia fotografie i kseruja paszport przy wejsciu do kawiarni/interneciarni, nie tylko zabieraja torebke przy wejsciu do sklepu. Otoz w Madrasie nigdzie mnie nie chcieli. W zadnym cholernym hoteliku. Kiedy moj znajomy pytal czy sa wolne pokoje- byly, ale kiedy ja sie pojawialam- juz nie. Ze wzgledow bezpieczesttwa, rzekli, mam sobie wybrac hotel z gwiazdkami a nie tu zachecac terrorystow do ataku swoja biala twarza. efektem tego znalazlam sobie jednak zakwaterowanie, ale w hotelu ktorego jesczez oficjalnie nie ma (nie rozmawiajmy juz o tym ile za to zaplacilam). Hotel nazywal sie Sultan Palace i byl w budowie. Oznacza to ze szyby byly pozaklejane gazetami, potykalam sie o worki z cementem, terakote , budzilo mnie wiercenie wiertarek. Ale byl telewizor, niestety odbieral tylko neo cricket.
Po miescie oprowadzal mnie pewien koles z HC, ktory okazal sie wlascicielem kilku firm. Kiedy dowiedzial sie o autostopie i o tym, jaki mam budzet, zaplacil za wynajecie samochodu z kierowca na jeden dzien, zabral mnie do swiatyn skalnych poza madrasem, postawil posilek w restauracji na plazy a nawet zaplacil za moj hotel.
Dzieki temu wyjazdowi zobaczylam ludzka twarz madrasu, bo wczesniej czulam sie jak w Camusowym Oranie- brud, syf, ale naprawde sie zalamalam jak niechcacy zdeptalam martwego szczura. Duze miasta w Indiach to zdecydowanie nie jest przestrzen do zycia.
Potem byl lot air india do kuala lumpur i zaprawde powiadam Wam nie pamietam kiedy ostatni raz mialam tak obfirta kolacje- trzy dania glowne dla kazdego w tym pyszne tofu w ziolach. zupa, deser, kanapki, soki. a stewardesy mialy sari.Potem samolot wpadl w turbulencje i myslalam ze to juz koniec, w kazdym badz razie nastepnym razem jak beda demonstrowac jak zawiazac kamizelke ratunkowa (tak jakby mogla mnie uratowac ;) obiecalam sobie patrzec a nie przegloadac gazetki z hinduska moda.
Po Indiach i Nepalu w Kuala Lumpurze mam agorafobie. Czuje sie taka mala pomiedzy wiezowcami, ulice sa taaaakie szerokie, wszystko jest takie nowoczesne, czyste, wrecz sterylne ze boje sie tu poruszac.
A teraz jest burza, jakiej jeszcze nigdy nie widzialam. W ciagu zaledwie killku minut z bezchmurnego nieba zerwala sie hierwichura, descz zalal ulice, az boli jak pasda. Wiec siedze w kafejce, jem swieza papaje i mysle, ze chyba nie trafilam najgorzej:)

piątek, 28 listopada 2008

jedyny raj jaki mamy to raj utracony





























mayapur







indie mamia kolorami

wiec zyje. nie bylo latwo, opowiem Wam kiedy indziej o tym w jaki sposob przekraczalam granice nepalsko- indyjska. najpewniej bedzie to po tym jak zagoi mi sie kolano. oczywiscie jak zawsze nie brakuje mi emoji i pezygod. kiedy juz bylam pociagu z granicy do kalkuty, jeden hindus nie mogl uwierzyc ze wybralam klase ekonopmiczna i bardzo przejmowal sie moim losem. poniewaz bylam spozniona na pociag nie zdazylam zrobic zakupow jedzeniowych na nowa podroz zycia (jakies 30 h) ale w indysjkich pociagach nie jest to problem bo co chwile chodzi ktos z jdzeniem, obrzydliwa herbata z mlekiem i przyprawami, zabawkami itp. hindus jednak sie przejal i za pomoca konduktora przeslal mi jablka i pomarancze. zdziwinieni pasazerowie zapytali go dlaczego tylko ja dostalam taka przesylke, na co on odparl ze to prezent od pana z AC2 (cos jak nasze IC I kl) bo ta pani nie ma co jesc. mniej wiecej po 15 minutach moja kuszetka byla pelna orzeszkow, kanapek, ciasteczek, gum do zucia, soczkow, wody itp. nie wiedzialam co z tym zrobic, wiec zaczelam dystrybuowac owe dobra na nowo,co wzbudzilo niemaly aplauz. potem bylo kilka przygod pod tytulem- pomylilam numer wagonu i musialam sie przesiadac wieczorem , a nie bylo to latwe. za to poznalam milego studenta z madrasu, ktory dal mi przydatna lekcje hindi i teraz nawet potrafie napisac swoje imie, zapytac sie o droge (nie gwarantuje to niestety zrozumienia odpowiedzi :( ) , cene, itp. taki hindi na przezycie. czlowiek ten pomogl mi znalezc tani hotelik w kalkucie i mam nadzieje ze jutro./pojurtrze spotkam sie z nim w madrasie. poza tym bylam w raju. po delhi bylam przekonana ze nie ma nadziei w indiach i jedyny sluszny wybor to przebookkowanie biletu do malezji na jeszcze wczesniejszy termin. ale dziski Kanishce zastanawiam sie czy nie zmienic daty wylotu na pozniejsza. Kanishka to kalkucki muzyk, ktorego poznalam przez hospitality- pokazal mi ludzka twarz tego miasta, zaprowadzil nas rzeke, w miejsca gdzie ni ebylo turystwo i nawet jakby mniej zebrakow. a potem zawiozl mnie do wczesniej wspomnianego raju. jakies 250 km od kalkuty jest sobie wioska, ktorej nie ma na mapie. nie ma tam asfaltu, nie ma tam hoteli. on o tym miejscu dowiedzial sie od swojego znajomego, ktory jako malarzorzezbiarz ozdbaial tamtejsze budynki. wiec bylo pieknie, 35 stopni i moglam wreszcie pooddychac nie-smogiem pod palma kokosowa i zjesc banana wprost z bananowca. polecam.kontynuujac watek- miejsca-o-ktorych-opowiedzieli-mi-przypadkowi-ludzie-w-srodkach-transportu udalam sie do mayapuru, o ktorym wczesniej opowiedzial mi jeden ukrainiec w samolocie z kijowa do delhi. z jego opowiesci wynikalo ze jest to malutka wioseczka nieopodal kalkuty, bezludzie, spokoj, palemki i pyszne weganskie jedzenie. jakze sie mylilam nie biorac na to indyjskiej miary! mayapur to miejsce ktore przypomina lichen, a ja, nie hinduska, zostalam wciagnieta w sam srodek ruznych obrzedow majacych mi zagwarantowac pomyslnosc sporobujcie to sobie wyobrazic ;>w kazdym badz razie ugoszczono mnie, nakarmiono, dano kilka przepisow, zjadlam papaje i wrocilam do kalkuty. jest goraco (ponad 35 st C, a ci zli ludzie krzycza na mnie gdy wlaczam wiatrak, mowiac ze jest zima, po czym zakladaja golfy, opatuluaja sie szalami, hilfe)