środa, 17 listopada 2010

zdjęcia




Red Town:




















Yofo si
















































































Zdjęcia Bundu:


























































































































pałeczki, wachlarze czyli byłam w prawie Chinach.

Przez ostatnie dwa lata byłam w kilku fajnych miejscach – między innymi powróciłam do Maroko i na Saharę Zachodnią, nie doszła niestety do skutku wyprawa do Kirgistanu i Tadźykistanu, ale to długa i smutna historia, zwłaszcza, że mieliśmy zarówno bilety jak i wizy. Poza tym mam teraz z kim podróżować, choć nadal lubię robić to sama. Zamiast Azji Centralnej postawiliśmy na Ukrainę i doświadczenie to również kiedyś zostanie opisane. Tym razem piszę jednak z całkiem fajnego miejsca, a najlepsze jest to, że to dopiero początek. Od tygodnia jestem, a właściwie jesteśmy w Szanghaju i jest to niestety ostatni dzień wspólnego wyjazdu. Dalej jadę sama, w moje ulubione strony – Indonezja, Sumatra i Mentawai Islands. Oczywiście nie obyło się bez pewnych komplikacji, bo od kiedy zaczęłam bliżej planować ten wyjazd było tam trzęsienie ziemi i tsunami, ale jestem pełna dobrej myśli, że wszystkie zawarte umowy dojdą jednak do skutku.

Wracam jednak do Szanghaju – zdecydowanie nie jest to moje miasto, ale da się znaleźć kilka fajnych miejsc. Samolot, którym lecieliśmy, choć był rosyjski, miał azjatyckich pasażerów i azjatyckie podejście do bezpieczeństwa, a ja oglądałam zbyt wiele odcinków „katastrof w przestworzach”, żeby się tym tak zupełnie nie przejmować. Palenie na pokładzie zdarzyło się nieraz, ale obsługa to zbagatelizowała mówiąc tylko, że grożą za to pewne konsekwencje, ale palacze mieli to w nosie. Jaką mieli pewność, że jest to dym z papierosów a nie innego pochodzenia, to nie mam pojęcia, ale słabo mnie przekonali, chociażby dla tego, że każdy miał swój osobisty telewizorek z mnóstwem gier z Atari, filmami i muzyką i raz już była taka katastrofa, że z powodu systemu rozrywek doszło do katastrofy – po prostu przegrzały się kabelki. Nasze fotele bynajmniej nie były chłodne, a wszyscy wokół grali namiętnie. Potem było lądowanie w Pekinie z powodu złej pogody w Szanghaju, ale samolot dość długo krążył i przewidywałam usterki technicznne (te gry na pewno nie są w 100% bezpieczne). Mając więc 6 h opóźnienia, po bardzo wielu godzinach, wylądowaliśmy.
wrażenie – bardziej Singapur niż Delhi, choć było sporo ludzi którzy do czegoś nas namawiali, ale czysto i nawet automaty z bezpłatną wodą do picia. Chyba 11 linii metra. Uczciwi taksówkarze używający taksometrów (zaprawdę powiadam Wam, nawet w Singapurze nie byli tak uczciwi) oraz bardzo dużo policji, co z jednej strony wzmacnia poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej – zadajemy sobie oczywiste pytanie – czy jest aż taka potrzeba. Nikt nie mówi po angielsku, ale prawie wszyscy chcą nas na coś namówić. W hotelu od razu poszliśmy spać, ale pewnie nie było to najlepsze rozwiązanie, bo do dzisiaj mamy zabójczy jet-lag. Wstajemy o 7 rano, o 16 jesteśmy zmęczeni, między 18 a 20 idziemy spać, budzimy się koło północy i dosypiamy o 3-4 rano. Potem Olek idzie na konferencję a ja zwiedzam.

Najpierw Bund. Wszyscy o tym piszą i od tego zaczynają się szanghajskie przewodniki. Rzeka. Po stronie Szanghaju stare budynki. Po stronie Pudongu nowe wieżowce. Koniec. Można przejechać się przez tunel pod rzeką, ale ponoć to tylko migające światełka, nie wiem, nie byłam, ale Olek był i tak twierdzi. Chiński w potocznym tego słowa znaczeniu – dużo się świeci. Widoki całkiem ładne, niektóre jak dla mnie, są kropka w kropkę, cegła w cegłę – singapurskie.
Muzeum Bundu nie jest bynajmniej obowiązkowe. Samo jego umiejscowienie – w „Centrum Pereł” powinno zastanowić. wydrukowane powiększone zdjęcia dawnego Bundu z kilkoma opisami jak z wikipedii. Obrazki nawet ciekawe, zero eksponatów, nic pochodzącego z tamtego okresu. Ale są i ciekawe fakty – np. że chińskie banki powstały jako alternatywa dla europejskich.
Do Bundu – od stacji metra – prowadzi Nanjing Road. Taki szanghajski Nowy Świat. Bardzo drogie sklepy i chińczycy robiący sobie zdjęcia przed wystawami. Co chwilę zaczepiają sprzedawczynie – „shopping, shopping? watch? bag?” Sprzedają towary szyte w chińskich fabrykach europejskich czy też amerykańskich producentów - projektantów, ale bez wszytych metek – jest to jeden ze sposobów rozliczania się z pracownikami. Jednak wystarczy tylko stracić na chwilę orientację w terenie i zboczyć w boczną uliczkę żeby zobaczyć zupełnie inną twarz Szanghaju, tę mniej oficjalną. Znaczna część miasta nie ma dostępu do kanalizacji, dlatego są miejsca, gdzie można paść. Zapach fekaliów, śmieci i dań smażonych na głębokim oleju miesza się ze sobą zmuszając do jak najszybszej ewakuacji.
Co ciekawe – nawet w tak turystycznym miejscu nie ma zbyt wielu restauracji, ani w ogóle sklepów z żywnością. Czasem trzeba się nachodzic, żeby coś znaleźć. Chińska chińska kuchnia jest inna niż ta którą znamy z polskich knajp. Ryż jest jadalny i pyszny, bardzo dużo warzyw, pyszne sosy – nie tylko taki a’la chiński pomidorowy – ale na przykład aromatyczne curry. Do tego chryzantemowa herbata, do której kelnerka cały czas dolewa gorącej wody – herbaty i ryżu nie może zabraknąć. Przede wszystkim żadna z potraw nie jest bardzo bardzo tłusta jak zdaje się być w Polsce. (Oczywiście są też podłe oberże, gdzie herbata jest robiona na słonej wodzie)

Yufo Si czyli buddyjska świątynia nefrytowego Buddy niespecjalnie powaliła mnie nefrytowym Buddą – w ogóle buddyzm choć bliski mi etycznie, pod względem estetycznym jest mi bardzo daleki. Od czasów Nepalu bardzo lubię świątynie buddyjskie, odpowiada mi ich spokój, otwarta architektura, lubię patrzeć na ludzi palących kadzidła. Świątynia w Szanghaju jest jedną z nielicznych w okolicy i chociaż byłam tam dwa razy, są rzeczy które są trudno akceptowalne – wokół świątyni jest pełno sklepików z tandetą, święcącymi buddami, kryształowymi sprzedawanymi po znacznie zawyżonych cenach. Poza tym – była to jednak chińska świątynia buddyjska a nie nepalska – cechował ją więc chiński stosunek do zwierząt. Męczące się żołwie wodne bez wody, pakowane w siatkę i leżące na podłodze, albo bardzo dużo żółwi w bardzo małym wiaderku. O ile na chińskich targach rażą mnie psy w klatkach, króliczki w klatkach i męczone żółwie, tak, że mam ochotę kupić je wszystkie i podarować wolność, o tyle w świątyni buddyjskiej (cześć kompleksu świątynnego to sklepy z buddyjskimi akcesoriami) i jej okolicy, jeśli mamy wegetariańskie restauracje i wszystko ma obrazować buddyjski sposób życia i bycia – zamęczane zwierzęta są dla mnie niezrozumiałą niekonsekwencją i zbrodnią, abstrahując już od kulturowych różnic. (być może wynika to z różnych definicji tego, co uznajmy za żywe – nie jest to kraj dla wegetarian – dla pań serwujących dania owoce morza to warzywa)

Chińskie ogrody i stare chińskie ulice – zdecydowanie nie zgadzam się z przewodnikiem Pascala czyli przedrukiem Lonely Planet – czyli, że to bajkowe Chiny nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością i nie jest to specjalnie warte zobaczenia. Architektura chińskich ogrodów – te szanghajskie pochodzą chyba z XVIII i XIX wieku jest bardzo ciekawa – nie chodzi tu bynajmniej o same rośliny – w naprawdę przestronnych ogrodach oprócz wartej uwagi flory i fauny porozrzucane są tradycyjne domki, werandy, pokoiki, w których w zależności od pory roku można było odpocząć w bardziej przyjaznej temperaturze upajając się widokami. W kompleksie ogrodów znajdują się tez zabytkowe ulice, teraz pełniące głównie funkcję turystyczno – handlową. Setki sklepów, w których można kupić właściwie wszystko – od kryształów z ludkiem z Expo poprzez tandetne świecidełka, podrabiane ubrania – po tradycyjne wachlarze, pałeczki, dzbanki do herbaty. Widzieliśmy też pierwszy w naszym życiu sklep, w którym było kilka rzeczy za ponad milion dolarów. Był to sklep z rzeźbami wykonanymi w kości mamuta. Raczej wykonywane przez rzemieślnika niż artystę, ale powiedzmy, że o gustach się nie dyskutuje. Niestety nie można było robić zdjęć, nawet samych cen :)

Red Town – to już nowoczesne, artystyczne oblicze Szanghaju. w ogóle chińczycy mają zupełnie inne podejście do sztuki niż my – sztuki się doświadcza, a nie tylko obserwuje. Red Town to rodzaj parku, położony na kilku pagórkach kompleks, na którym znajduje się wiele rzeźb, zwykle przedstawiających ludzi lub przedmioty codziennego użytku – można by rzec – rzeźbowe miasteczko. Na tym terenie położonych jest kilka muzeów, a właściwie galerii sztuki współczesnej, również bardziej medialnej – na wystawie, na której byłam, oprócz obrazów, był film animowany. Wszystkiego można dotknąć, sfotografować, sprawdzić, jak działa. Oprócz tego są sklepy z artystycznymi zabawkami, z ubraniami szytymi tylko w jednym rozmiarze czy też artystycznymi akcesoriami. Bardzo ciekawe miejsce, a nie jest wymienione w żadnym przewodniku.
Postanowiliśmy też na chwilę wyjechać z miasta i spędziliśmy jeden dzień w Fenijing Town. Było to jedno z najciekawszych wydarzeń tego wyjazdu Fenjing Town składa się z dwóch części – pierwsza jest zwana szanghajską Wenecją – nad rzeką położone są malownicze domki, parki. Można wynająć łódkę i podziwiać. Druga część, położona kilka kilometrów dalej była interesująca z innego powodu. To wioska wiejskich malarzy, ponoć bardzo cenionych, znanych z malowideł na murach. Bardzo chciałam to zobaczyć, na zdjęciu reklamującym to miejsce widać łódkę przepływającą pomiędzy tradycyjnymi domami ozdobionymi malowidłami. Był pewien problem z transportem- zdecydowaliśmy się na rikszę i było ciekawie. Po przybyciu jednak przywitała nas pustka- to znaczy nie dokładnie pustka – przywitało nas wojsko, które prawdopodobnie obchodziło tam jakieś święto, bądź żołnierzy po prostu postanowiono ukulturalnić. Ale potem – nic. To znaczy było ciekawe muzeum, w którym porównywano Picassa z wiejskimi malarzami, oczywiście na korzyść tych drugich. Zobaczyliśmy też galerię- ale obrazy były nadrukowane. Okazało się, że wioska nie jest tak tradycyjna jak się z początku wydawało – zbiorniki na ryż były betonowe, obszyto je tylko materiałem, żeby wyglądały na bardziej „ wiejskie”. W warsztatach artystów nie było nikogo – dopiero kiedy się pojawiliśmy, wychodzili na chwilę. Że nie wspomnę o tym, że w kilku warsztatach przewodnim motywem był ludek z Expo, a o walorach artystycznych wolałabym się nie wypowiadać. Wiele elementów architektonicznych – „tradycyjnych” wyglądało, jakby zostało postawione wczoraj – czyli najpewniej tuż przed Expo. Tłumaczyłoby to fakt, iż w żadnym przewodniku nie ma słowa na temat tej niezwykle tradycyjnej i znanej w całych Chinach miejscowości.
A wczoraj, na zakończenie poszliśmy na pokaz akrobatyczny. Ponoć chińskie grupy są znane z tego typu działalności (alternatywą był cyrk, ale wolę nie myśleć, co tam robią ze zwierzętami). Kilka pokazów bardzo ciekawych, najlepsze oczywiście akrobacje powietrzne na wstążkach. mogłabym pisać jeszcze, ale niestety check-out hotelowy się zbliża. Zdjęcia wgram w Malezji, bo tu – poza cenzurą – mamy dodatkowe utrudnienia w postaci wolnego Internetu i zepsutego kabla doń. Indonezja czeka.
(jednak nie wkleję notki na blogaska – blogspot też nie przechodzi przez chińską cenzurę;>)

piątek, 31 lipca 2009

Nieś mnie

Plecaki prawie spakowane, kierunek jak zawsze - południe. Tęęęęsknię do tych zapachów, przypraw, kolorów.

wtorek, 19 maja 2009

Jeszcze o Kapasie

Chociaż wróciłam trzy miesiące temu, nadal mam przed oczami kilka wspomnień. Na przykład te o Kapasie, czyli Wyspie Bawełnianej u brzegów Malezji. Początkowo znacznie bardziej chciałam się udać na Pulau Tiaman, ale jednak rozpoczynający się chiński nowy rok odstraszył mnie skutecznie od tego pomysłu. Kapas wyglądał całkiem niepozornie, bilet do Marangu zakupiłam w zawyżonej cenie, bowiem z racji na święta ( te prześladują mnie przez całą podróż) wszystkie normalne połączenia były już dawno zarezerwowane. Kierowca jeszcze przed świtem wysadził mnie przy drodze szybkiego na stacji benzynowej i zostałam tak porzucona na pastwę losu ;) Okazało się, że do miasta jest jeszcze kilka kilometrów, droga jest częściowo w budowie, nie ma żadnego chodnika, toteż miałam pewne lęki jak mijały mnie samochody. Dotarłam do miasteczka, wioski właściwie- a tam niespodzianka. Żadnych turystów, ucieszyłam się. Ale radość ta była krótka, bo ceny wysokie , a Kapas ponoć zamknięty dla turystów z racji monsunu. Znowu nie było ciepłej wody i nawet chciało mi się trochę płakać, po te autobusowej przeprawie, wyprawie od stacji benzynowej i z brakiem perspektyw na dalszy wyjazd. Nie mniej jednak udało mi się jakoś zakupić bilet na łódź tyle, ze nie było pewności czy popłynie. Ale popłynęła. Zaniepokoiło mnie to, że wszystkim kazano przywdziać kapoki, nie jest to typowa procedura w tej części świata. 2 rodziny skulone na drewnianych ławach i mnóstwo bagażu na samym środku (tak żebyśmy się przypadkiem nie uratowali w przypadku tonięcia). Obawy moje były całkiem słuszne, bowiem już po kilku minutach wszyscy niemal fruwaliśmy , do środka wlewała się woda, a bagaż pływał (aż nie chce mi się opisywać prób ratowania transportowanego telewizora). Dopłynęliśmy, po mimo wymiotów pewnej panny i łez drugiej. Nogi ubarwiły mi się w kilka siniaków, ale jestem dzielna, czyż nie?
Pojawił się pewien problem z noclegiem, bo niemal wszystko było jeszcze pozamykane, w remoncie, czekając na rozpoczęcie sezonu, które miało nastąpić za miesiąc. Ale są i plusy. Ostatecznie spałam samotnie w dormitorium Lighthouse za 15 RM za noc (a ceny tam są normalnie od ok. 80 RM) razem z ekscentrycznym właścicielem i jego psem.
Otóż Kapas to taka mini wysepka, prawie całą porasta dżungla, jedynie jeden brzeg to ciąg przepięknych koralowych plaż. W sezonie jest ponoć mnóstwo turystów, ale liczba stałych mieszkańców to 5 :>. Więc cisza, spokój i palmy. Jedzenie niemal domowe, bo knajpy pozamykane więc gotujemy sami z Khalim.
Ciepła woda, gorąco, pierwszy raz od kilku miesięcy wreszcie odpoczywam, co prawda świerszcze i jaszczurki są tak głośne, że nie dają spać i nawet widziałam szczura, ale nie jest to coś, co po kilku miesiącach robi na mnie oszałamiające wrażenie, raczej zamykam drzwi i wskakuję do łóżka. Komary są niezwykle sprytne i za nic mają moskitiery, a tych plastikowych odstraszaczy nie stosuję, bo bardziej działają na mnie niż na nie.
Na Kapasie nie dzieje się nic. Jest jeden sklep ale dla turystów, nie ma ani jedne czynnej poza sezonem knajpy, nie ma szkoły, poczty, lekarza, policji czy straży pożarnej. Jest jedna motorówka i jak trzeba zrobić zakupy to ktoś płynie do Kuala Terrenganu. Poza tym tylko opalanie i to nawet w strojach przypominających europejskie (pomijając próbę wciśnięcia mi badziu mandi wyglądającego jak strój płetwonurka, ale to w Merangu), bo jesteśmy liberalnymi muzułmanami. Imprezy na plaży z miejscowymi, jedyny komputer na wyspie z dostępem do Internetu jak akurat zajdą wszystkie sprzyjające warunki i bezbrzeżna wiara w duchy (wszyscy zbierają się w świetlicy jak podczas emitowania w Polsce Dynastii i oglądają serial o siłach nadprzyrodzonych ingerujących w życie codzienne pewnej porządnej rodziny, a jest to na poziomie tak żenującym, że mnie się chciało śmiać, niemniej pozostali bardzo przeżywali, cóż…) , to wszystko ma swój urok.
Opuszczenie wyspy nie było jednak takie proste i to nie tylko ze względu na znaczne ilości alkoholu jakim mnie raczono, karmiono niemal za darmo- otóż zakupiłam bilet na autobus do Kuala Lumpur, ale monsun uniemożliwił dotarcie do lądu na dwa dni, a trzeciego dnia byłam po prostu w desperacji.

Kuala Lumpur jak Kuala Lumpur. Nie mogę się jakoś przekonać do tych wielopasmowych ulic, braku śmietnika, prawie sterylności i dość wysokich cen. Wróciłam właściwie tylko po to, żeby porobić zdjęcia, poza tym z KL miałam lot do Bangkoku, stamtąd do Dusseldorfu Warszawy. Jedyna rzecz warta nadmienienia to kolejny nocleg u mojego dobroczyńcy z hospitalityclub, który po przeprowadzce z Iranu zmienił imię z Sharif na Andy, został ateistą, gardzi wszystkimi ludźmi o muzułmańskich, hinduskich korzeniach , oraz czarnymi , których rozumie jako wszystkich nie będących Europejczykami, Amerykanami, Japończykami i Chińczykami. Jak można się domyślać, sam uważa się za 100% Aryjczyka ;>. Tym razem przedstawił mi wraz ze swoimi Irańskimi ziomkami będącymi na stypendium doktoranckim KL plan oczyszczenia tej planety poprzez na przykład wyjazd z wielkim grzejnikiem w Himalaje, których roztopione śniegi miałyby zatopić Indie. Otóż Sharif wyrwał jakąś młodą laskę przez Internet dwa lata temu, laska wróciła właśnie na wakacje do domu, z Chin, gdzie uczyła się języka- sama jest Malajką, ale również wypiera się swego pochodzenia. Dziewczyna ta przeszła na chrześcijaństwo, zmieniła imię na Christina (jak niemal wszystkie chrześcijanki w Malezji) i wraz z całą resztą wypowiadała rasistowskie historie, których nie potrafiła w żaden sposób uzasadnić, ale bardzo chciała przypodobać się Sharifowi. Na nic zdały się jej zabiegi, bo rano nie odwiózł jej nawet do domu, więc na mnie spadła rola odprowadzenia jej na właściwy peron podmiejskich pociągów. Przy pierwszej możliwej okazji zresztą mi uciekła. Bywa.

Na lotniksu w Dusseldorfie znaleźli mi w bagażu podręcznym nóż którego nie wykryła jakże rygorystyczna kontrola w KL ani Bangkoku. Pan był jednak wyrozumiały i odniósł mi potencjalne narzędzie zbrodni do plecaka. Jakimś cudem udało mi się wnieść na pokład 23 kg w bagażu podręcznym, a właściwie na sobie i czuję się absolutnym mistrzem świata.

Tęsknię za Indonezją najbardziej, no ale.

W rękach już nowe przewodniki, w głowie nowe kontynenty.

wtorek, 20 stycznia 2009