wtorek, 19 maja 2009

Jeszcze o Kapasie

Chociaż wróciłam trzy miesiące temu, nadal mam przed oczami kilka wspomnień. Na przykład te o Kapasie, czyli Wyspie Bawełnianej u brzegów Malezji. Początkowo znacznie bardziej chciałam się udać na Pulau Tiaman, ale jednak rozpoczynający się chiński nowy rok odstraszył mnie skutecznie od tego pomysłu. Kapas wyglądał całkiem niepozornie, bilet do Marangu zakupiłam w zawyżonej cenie, bowiem z racji na święta ( te prześladują mnie przez całą podróż) wszystkie normalne połączenia były już dawno zarezerwowane. Kierowca jeszcze przed świtem wysadził mnie przy drodze szybkiego na stacji benzynowej i zostałam tak porzucona na pastwę losu ;) Okazało się, że do miasta jest jeszcze kilka kilometrów, droga jest częściowo w budowie, nie ma żadnego chodnika, toteż miałam pewne lęki jak mijały mnie samochody. Dotarłam do miasteczka, wioski właściwie- a tam niespodzianka. Żadnych turystów, ucieszyłam się. Ale radość ta była krótka, bo ceny wysokie , a Kapas ponoć zamknięty dla turystów z racji monsunu. Znowu nie było ciepłej wody i nawet chciało mi się trochę płakać, po te autobusowej przeprawie, wyprawie od stacji benzynowej i z brakiem perspektyw na dalszy wyjazd. Nie mniej jednak udało mi się jakoś zakupić bilet na łódź tyle, ze nie było pewności czy popłynie. Ale popłynęła. Zaniepokoiło mnie to, że wszystkim kazano przywdziać kapoki, nie jest to typowa procedura w tej części świata. 2 rodziny skulone na drewnianych ławach i mnóstwo bagażu na samym środku (tak żebyśmy się przypadkiem nie uratowali w przypadku tonięcia). Obawy moje były całkiem słuszne, bowiem już po kilku minutach wszyscy niemal fruwaliśmy , do środka wlewała się woda, a bagaż pływał (aż nie chce mi się opisywać prób ratowania transportowanego telewizora). Dopłynęliśmy, po mimo wymiotów pewnej panny i łez drugiej. Nogi ubarwiły mi się w kilka siniaków, ale jestem dzielna, czyż nie?
Pojawił się pewien problem z noclegiem, bo niemal wszystko było jeszcze pozamykane, w remoncie, czekając na rozpoczęcie sezonu, które miało nastąpić za miesiąc. Ale są i plusy. Ostatecznie spałam samotnie w dormitorium Lighthouse za 15 RM za noc (a ceny tam są normalnie od ok. 80 RM) razem z ekscentrycznym właścicielem i jego psem.
Otóż Kapas to taka mini wysepka, prawie całą porasta dżungla, jedynie jeden brzeg to ciąg przepięknych koralowych plaż. W sezonie jest ponoć mnóstwo turystów, ale liczba stałych mieszkańców to 5 :>. Więc cisza, spokój i palmy. Jedzenie niemal domowe, bo knajpy pozamykane więc gotujemy sami z Khalim.
Ciepła woda, gorąco, pierwszy raz od kilku miesięcy wreszcie odpoczywam, co prawda świerszcze i jaszczurki są tak głośne, że nie dają spać i nawet widziałam szczura, ale nie jest to coś, co po kilku miesiącach robi na mnie oszałamiające wrażenie, raczej zamykam drzwi i wskakuję do łóżka. Komary są niezwykle sprytne i za nic mają moskitiery, a tych plastikowych odstraszaczy nie stosuję, bo bardziej działają na mnie niż na nie.
Na Kapasie nie dzieje się nic. Jest jeden sklep ale dla turystów, nie ma ani jedne czynnej poza sezonem knajpy, nie ma szkoły, poczty, lekarza, policji czy straży pożarnej. Jest jedna motorówka i jak trzeba zrobić zakupy to ktoś płynie do Kuala Terrenganu. Poza tym tylko opalanie i to nawet w strojach przypominających europejskie (pomijając próbę wciśnięcia mi badziu mandi wyglądającego jak strój płetwonurka, ale to w Merangu), bo jesteśmy liberalnymi muzułmanami. Imprezy na plaży z miejscowymi, jedyny komputer na wyspie z dostępem do Internetu jak akurat zajdą wszystkie sprzyjające warunki i bezbrzeżna wiara w duchy (wszyscy zbierają się w świetlicy jak podczas emitowania w Polsce Dynastii i oglądają serial o siłach nadprzyrodzonych ingerujących w życie codzienne pewnej porządnej rodziny, a jest to na poziomie tak żenującym, że mnie się chciało śmiać, niemniej pozostali bardzo przeżywali, cóż…) , to wszystko ma swój urok.
Opuszczenie wyspy nie było jednak takie proste i to nie tylko ze względu na znaczne ilości alkoholu jakim mnie raczono, karmiono niemal za darmo- otóż zakupiłam bilet na autobus do Kuala Lumpur, ale monsun uniemożliwił dotarcie do lądu na dwa dni, a trzeciego dnia byłam po prostu w desperacji.

Kuala Lumpur jak Kuala Lumpur. Nie mogę się jakoś przekonać do tych wielopasmowych ulic, braku śmietnika, prawie sterylności i dość wysokich cen. Wróciłam właściwie tylko po to, żeby porobić zdjęcia, poza tym z KL miałam lot do Bangkoku, stamtąd do Dusseldorfu Warszawy. Jedyna rzecz warta nadmienienia to kolejny nocleg u mojego dobroczyńcy z hospitalityclub, który po przeprowadzce z Iranu zmienił imię z Sharif na Andy, został ateistą, gardzi wszystkimi ludźmi o muzułmańskich, hinduskich korzeniach , oraz czarnymi , których rozumie jako wszystkich nie będących Europejczykami, Amerykanami, Japończykami i Chińczykami. Jak można się domyślać, sam uważa się za 100% Aryjczyka ;>. Tym razem przedstawił mi wraz ze swoimi Irańskimi ziomkami będącymi na stypendium doktoranckim KL plan oczyszczenia tej planety poprzez na przykład wyjazd z wielkim grzejnikiem w Himalaje, których roztopione śniegi miałyby zatopić Indie. Otóż Sharif wyrwał jakąś młodą laskę przez Internet dwa lata temu, laska wróciła właśnie na wakacje do domu, z Chin, gdzie uczyła się języka- sama jest Malajką, ale również wypiera się swego pochodzenia. Dziewczyna ta przeszła na chrześcijaństwo, zmieniła imię na Christina (jak niemal wszystkie chrześcijanki w Malezji) i wraz z całą resztą wypowiadała rasistowskie historie, których nie potrafiła w żaden sposób uzasadnić, ale bardzo chciała przypodobać się Sharifowi. Na nic zdały się jej zabiegi, bo rano nie odwiózł jej nawet do domu, więc na mnie spadła rola odprowadzenia jej na właściwy peron podmiejskich pociągów. Przy pierwszej możliwej okazji zresztą mi uciekła. Bywa.

Na lotniksu w Dusseldorfie znaleźli mi w bagażu podręcznym nóż którego nie wykryła jakże rygorystyczna kontrola w KL ani Bangkoku. Pan był jednak wyrozumiały i odniósł mi potencjalne narzędzie zbrodni do plecaka. Jakimś cudem udało mi się wnieść na pokład 23 kg w bagażu podręcznym, a właściwie na sobie i czuję się absolutnym mistrzem świata.

Tęsknię za Indonezją najbardziej, no ale.

W rękach już nowe przewodniki, w głowie nowe kontynenty.

1 komentarz:

Kasia pisze...

ale to pieknie brzmi (poza tymi owadami i szczurami. brrr).
a ja (jak zwykle) placze na koncu swiata, bo nie moge wjechac do kanady.
jakie nowe plany i kontynenty?:)