piątek, 28 listopada 2008

indie mamia kolorami

wiec zyje. nie bylo latwo, opowiem Wam kiedy indziej o tym w jaki sposob przekraczalam granice nepalsko- indyjska. najpewniej bedzie to po tym jak zagoi mi sie kolano. oczywiscie jak zawsze nie brakuje mi emoji i pezygod. kiedy juz bylam pociagu z granicy do kalkuty, jeden hindus nie mogl uwierzyc ze wybralam klase ekonopmiczna i bardzo przejmowal sie moim losem. poniewaz bylam spozniona na pociag nie zdazylam zrobic zakupow jedzeniowych na nowa podroz zycia (jakies 30 h) ale w indysjkich pociagach nie jest to problem bo co chwile chodzi ktos z jdzeniem, obrzydliwa herbata z mlekiem i przyprawami, zabawkami itp. hindus jednak sie przejal i za pomoca konduktora przeslal mi jablka i pomarancze. zdziwinieni pasazerowie zapytali go dlaczego tylko ja dostalam taka przesylke, na co on odparl ze to prezent od pana z AC2 (cos jak nasze IC I kl) bo ta pani nie ma co jesc. mniej wiecej po 15 minutach moja kuszetka byla pelna orzeszkow, kanapek, ciasteczek, gum do zucia, soczkow, wody itp. nie wiedzialam co z tym zrobic, wiec zaczelam dystrybuowac owe dobra na nowo,co wzbudzilo niemaly aplauz. potem bylo kilka przygod pod tytulem- pomylilam numer wagonu i musialam sie przesiadac wieczorem , a nie bylo to latwe. za to poznalam milego studenta z madrasu, ktory dal mi przydatna lekcje hindi i teraz nawet potrafie napisac swoje imie, zapytac sie o droge (nie gwarantuje to niestety zrozumienia odpowiedzi :( ) , cene, itp. taki hindi na przezycie. czlowiek ten pomogl mi znalezc tani hotelik w kalkucie i mam nadzieje ze jutro./pojurtrze spotkam sie z nim w madrasie. poza tym bylam w raju. po delhi bylam przekonana ze nie ma nadziei w indiach i jedyny sluszny wybor to przebookkowanie biletu do malezji na jeszcze wczesniejszy termin. ale dziski Kanishce zastanawiam sie czy nie zmienic daty wylotu na pozniejsza. Kanishka to kalkucki muzyk, ktorego poznalam przez hospitality- pokazal mi ludzka twarz tego miasta, zaprowadzil nas rzeke, w miejsca gdzie ni ebylo turystwo i nawet jakby mniej zebrakow. a potem zawiozl mnie do wczesniej wspomnianego raju. jakies 250 km od kalkuty jest sobie wioska, ktorej nie ma na mapie. nie ma tam asfaltu, nie ma tam hoteli. on o tym miejscu dowiedzial sie od swojego znajomego, ktory jako malarzorzezbiarz ozdbaial tamtejsze budynki. wiec bylo pieknie, 35 stopni i moglam wreszcie pooddychac nie-smogiem pod palma kokosowa i zjesc banana wprost z bananowca. polecam.kontynuujac watek- miejsca-o-ktorych-opowiedzieli-mi-przypadkowi-ludzie-w-srodkach-transportu udalam sie do mayapuru, o ktorym wczesniej opowiedzial mi jeden ukrainiec w samolocie z kijowa do delhi. z jego opowiesci wynikalo ze jest to malutka wioseczka nieopodal kalkuty, bezludzie, spokoj, palemki i pyszne weganskie jedzenie. jakze sie mylilam nie biorac na to indyjskiej miary! mayapur to miejsce ktore przypomina lichen, a ja, nie hinduska, zostalam wciagnieta w sam srodek ruznych obrzedow majacych mi zagwarantowac pomyslnosc sporobujcie to sobie wyobrazic ;>w kazdym badz razie ugoszczono mnie, nakarmiono, dano kilka przepisow, zjadlam papaje i wrocilam do kalkuty. jest goraco (ponad 35 st C, a ci zli ludzie krzycza na mnie gdy wlaczam wiatrak, mowiac ze jest zima, po czym zakladaja golfy, opatuluaja sie szalami, hilfe)

1 komentarz:

Kasia pisze...

rewelacyjne masz te przygody :)